Mmm, czy ktoś piecze ciasteczka?
Polityka cookies

BLOG ujemy o nieruchomościach

Rozmowa z Martynem Gillem, twórcą street artu

Rozmowa z Martynem Gillem, twórcą street artu

Dodano: 04-11-2021

Czy mógłbyś opowiedzieć – dla osoby, która nie ma pojęcia, jak wygląda malowanie takiego wielkiego obrazu – jak wygląda proces tworzenia muralu? Od projektu aż do zakończenia?

Pierwszą rzeczą, którą trzeba mieć, są wymiary. Jeśli ich nie ma, to nie wiemy, na jakim „płótnie” możemy działać. Robi się pomiary, żeby dokładnie poznać wysokość, szerokość i geometrię ściany. Trzeba pomyśleć w kontekście miejsca: o wysokościach, piętrach, kominach. Jeśli więc robimy kamienicę, to myślimy na przykład tak: ta ściana ma 20 m wysokości, a ile w 20 m zwykle mieści się pięter? Gdy mamy podstawy, to robi się projekt. To już jest głównie inwencja twórcza. Czasem jest to wymyślanie jakiejś historii. Tutaj jeszcze na etapie moodboardów ustaliliśmy, że ma to być opuszczona kamienica, z której wyrastają kwiaty. A jak już jest pomysł, to zostaje tylko wykonanie. To trwa najdłużej. Oczywiście opracowanie koncepcji też trochę trwa, choć nie jest to tak widoczne: człowiek mieli to wszystko w głowie, a w pewnym momencie przychodzi pomysł. Potem już się tak naprawdę tylko rysuje i to jest ta praca mniej ciekawa, wykonawcza.

Pogadajmy więc o pracy koncepcyjnej. Zwróciliśmy się do Fundacji Urban Forms, do ciebie i Maćka, żeby nie była to tylko prosta realizacja briefu, ale swego rodzaju – jeśli wybaczysz mi to górnolotne określenie – wizja artystyczna. Jestem ciekawa, jak ty, jako osoba, która często współpracuje z markami i realizuje zlecenia, zachowujesz równowagę pomiędzy własną kreatywnością a wymaganiami inwestora?

Lubię ograniczenia, bo można znaleźć w nich dużo przestrzeni dla kreatywności. Gdy dostaję taki projekt, to myślę sobie, jak chciałbym to ugryźć. Tu tak naprawdę jedynym wymogiem było przedstawienie fasady kamienicy, więc pomyślałem sobie, jak sam chciałbym, żeby to wyglądało, i jak ja sam chciałbym widzieć ten mural. Bo murali z kamienicami w Łodzi jest kilka, nie jest to zupełnie nowy pomysł. Można więc zastanowić się, jak zrobić go na nowo. I to właśnie jest atrakcyjne: znaleźć w ograniczeniu coś świeżego.

Czyli brief to dla ciebie nie tyle ograniczenie, ile raczej szczeble drabiny, po której można się wspiąć na wyżyny kreatywności i wizji?

Z pomysłem zawsze można coś zrobić, dopóki jest pewna swoboda – a ten brief dawał jej całkiem sporo. Gorzej, gdy klient ma w głowie bardzo konkretny pomysł i tylko chce, żeby go za niego narysować, bo sam tego nie potrafi.

A czy w tym projekcie było coś takiego, co szczególnie lubisz robić?

Bardzo lubię ornamenty! Zachwycam się Łodzią. Spaceruję, zadzieram głowę do góry i patrzę, co tam się dzieje – a czasem dzieją się niezwykłe rzeczy. Wystarczy się przyjrzeć odrapanej kamienicy, by dostrzec płaskorzeźby, jakieś scenki rodzajowe. Są ulice, przy których żyję niemal od urodzenia, a są tam elementy, których – jestem pewien – do dziś nie widziałem i zobaczę je dopiero za rok, za dwa. Bardzo to lubię w Łodzi.

Fakt, Łódź nie jest taka „kamieniczkowa” jak choćby Kraków, ale ma na wskroś miejski, może nawet trochę burżuazyjny charakter i ta tendencja do ozdobności jest tu wyraźna. Czasem jest to nawet w złym guście, ale taki sposób, który… daje frajdę? Taki miejski barok. I skoro przy baroku jesteśmy: czy to twoim pomysłem był jednorożec w jednym z okien?

Totalnie! (śmiech)

Przygotowujesz prace, które sam chciałbyś oglądać. Czy mógłbyś w takim razie powiedzieć, co robisz, żeby organicznie wrastały w swoje otoczenie? By mural nie był naroślą na ścianie, tylko czymś, co wygląda, jakby powinno tam być?

Łódź od dawna nazywano miastem murali. Powstało tutaj bardzo dużo takich prac, nawet gdy porównać do skali europejskiej. Trzeba więc o tym myśleć w kontekście tego miejsca. Ja zawsze staram się zawrzeć ten kontekst w pracy. Jeżeli malujemy kamienicę, to niech ona ma proporcje łódzkich kamienic, niech nawiązuje do ornamentów, które można kojarzyć z Łodzią. Choć starałem się zawrzeć w projekcie dużo mojego własnego stylu, to jednak czerpałem też dużo z miasta – spacerowałem, robiłem zdjęcia, zbierałem inspiracje. Myślę, że ważna jest tu uważność i czujność na to, co jest dookoła. Włączanie tego, a nie działanie przeciw temu czy patrzenie na pracę jak na przedłużenie własnego ego. Bo tu nie jestem ważny tylko ja, lecz także miejsce, w którym praca się znajdzie, oraz ludzie, którzy będą ją oglądali. Gdy to wszystko jest w harmonii, to powstaje dzieło, które powinno tam być, i które nie jest naroślą.

To trochę trening asertywności? Bo gdy przychodzi zleceniodawca i mówi: namaluj mi to, chyba czasem trzeba powiedzieć, że to nie pasuje, że trzeba zmienić kolory albo format, żeby mural był częścią przestrzeni, a nie tylko naklejką na budynku. A co poza wizją inwestora jest największym problemem przy malowaniu czegoś, co jest tak duże? W końcu to praca znacznie większa niż to, o czym zwykle myślimy, gdy myślimy o dziele sztuki. Jakich trudności to: tych technicznych i tych koncepcyjnych?

Trzeba pamiętać o skali. Na muralu jesteśmy jakby czubkiem pędzla. Mrówką, która chodzi po jego powierzchni. Pociągnięcie prostej linii na ścianie to większe wyzwanie niż zrobienie tego na kartce czy na obrazie. Największym ograniczeniem w porównaniu z innymi mediami jest jednak czas. Sezon nie jest długi, ale też mural tworzy się krótko, bo przez mniej więcej trzy tygodnie – ze względu na deadline’y. Trzeba więc wyważyć dużą skalę i krótki czas.

Czy myślisz, że to dlatego w środowisku street artowym jest więcej mężczyzn niż kobiet? Ze względu na fizyczny charakter pracy? Jakie są twoje doświadczenia z muralistkami? Jak to wygląda w Łodzi?

Pierwszą moją pracę, w przejściu podziemnym między Karolewem a Atlas Areną, tworzoną z Urban Forms, malowałem ze znajomymi, w zespole złożonym z trzech mężczyzn i pięciu kobiet. W Łodzi są artystki, które aktywnie tworzą prace, ale z tego, co obserwuję, bardziej interesują się grafiką.

Tworzą wlepki, plakaty? Czy raczej one projektują a ktoś inny przenosi na ścianę?

Projektują, i nawet nie chodzi o sam street art. Tym interesują się mniej.

Może ze względu na bezpieczeństwo? Nie wszystko jest wymagające fizycznie, ale np. mural miałby powstać w okolicy, w której nie chciałabyś znaleźć się sama.

Może tak być, bo mam wrażenie, że większość artystów zaczynała wprawki od nielegalnych prac, od malowania pustostanów i wchodzenia do miejsc, w których nie wolno być. Muralistek znam dość dużo, ale kobietę, która wkręciła się w tę nielegalną część street artu, w robienie tych prac wprawkowych na pustostanach, znam może jedną.

Obserwuję nasze poznańskie podwórko i mam wrażenie, że jest mnóstwo twórczyń małych prac, ale gdy powstaje nowy mural, to stoi za nim męskie nazwisko. Byłam ciekawa, czy w Łodzi to środowisko jest podobne i co może sprawiać, że tak wygląda.

Można myśleć o tym, czy to jest kwestia kulturowa, że np. kobiety są uczone, by być odpowiedzialne, mniej wychodzić poza granice legalności. W przypadku mężczyzn bardziej przymyka się na to oko.

Boys will be boys a dziewczynki mają być grzeczne i nie biegać z puszkami po opuszczonych fabrykach?

Tak!

Skoro jesteśmy w tematach ogólnoludzkich i skoro mówimy o procesie, to jestem ciekawa, jak praca nad muralem kształtuje się właśnie od tej ludzkiej perspektywy. Pracowaliście z Maćkiem we dwóch, mieliście nawet do trzech i więcej pomocników. Jak wygląda bycie zespołem i zarządzanie nim? To przecież coś, czego z reguły nie doświadczają artyści pracujący w mniejszej skali, bo praca zespołowa nie jest tam taka istotna.

Fakt, graficy zwykle pracują jako samotne wilki. Czasem jako stada samotnych wilków. (śmiech) Pracując z Maćkiem nad projektem, mieliśmy dość wyraźny podział na to, jakie są nasze role. Jego to są kwiaty i roślinność, moja – to kamienica i inne detale architektoniczne. To nie było trudne, bo Maciek zatrudniał swoje osoby, ja swoje i obaj pracowaliśmy obok siebie, starając się wspólnie dopracowywać pewne rzeczy.

A jak wygląda wspólne tworzenie projektu? Siadacie razem nad kartką papieru albo tabletem i wyrywacie sobie rysik z ręki, tworzycie razem? Może przesyłacie sobie nawzajem prace?

To trochę jak gra w ping-ponga. Ja coś robię, wysyłam plik, Maciek coś robi, wysyła plik. Albo ustalamy, że możemy zrobić dwie rzeczy naraz, bo ja rysuję kwiaty, ty rysujesz okna. Wiadomo, że to pliki Photoshopa, więc można je złączyć.

Zawsze intrygowały mnie dzieła tworzone we dwóch, bo myślę: czy oni siedzą i zmieniają się na krześle?

To zależy od stylu współpracy. My z Maćkiem nie współpracowaliśmy wcześniej.

To musiało być wyzwanie!

Dla mnie nie, bo dużo współpracowałem z innymi artystami.

Nie jesteś więc samotnym wilkiem. Jesteś stadnym wilkiem

Nie jestem! (śmiech) Czasem jest tak, że jak współpracuję z ludźmi, to faktycznie wyrywamy sobie ten ołówek. „O, a może to, a może tamto, a ten projekt zrobimy po twojemu, a tamten zrobimy po mojemu, bo już dwa poprzednie były twoje”.

No i jednak trzy tygodnie na namalowanie muralu to nie jest bardzo dużo godzin wspólnej pracy. Trochę mało, żeby wykształciła się jakaś dynamika czy metodologia pracy w zespole. Jeżeli pracujesz z kimś pierwszy raz, to jest to wyzwanie, bo ledwo się dotrzecie, a kończy się projekt.

To trochę było tak, że polubiliśmy się z Maćkiem, ale to trwało jakiś czas. Tym bardziej że nad projektem pracowaliśmy oddzielnie, w swoich przestrzeniach, a spotykaliśmy się tylko od czasu do czasu – w momentach, które wymagały kluczowych decyzji.

Skoro mówimy o interakcjach międzyludzkich, to czy zdarzało się wam, że ktoś podchodził i jakoś reagował na to, co dzieje się na ścianie?

Gdy przychodzili ludzie z budowy, to coś tam krzyknęli – żeby namalować gołą babę, na przykład. (śmiech) Większość reakcji była bardzo pozytywna. Ludzie przychodzili, mówili „Szacuneczek!”. Panie z balkonów Diasfery rozmawiały z nami.

Czyli mural nawet jeszcze nie był skończony, a już wywoływał reakcje! A gdybyś miał jako artysta i jako empatyczny człowiek zaprojektować idealną dla ciebie reakcję na to dzieło, które przecież kosztowało cię dużo czasu, stresu i wysiłku?

Wymarzona reakcja to nie jest coś, co dzieje się w jednej chwili. To dzieje się w ciągu piętnastu, dwudziestu lat. Na przykład dziecko dorastające w budynku Diasfery patrzy na mural i coś to w nim robi. Jakaś jego ścieżka życiowa się zmienia. Lub nawet nie dziecko, ale wszyscy ludzie, którzy tam mieszkają: ich życie w jakiś sposób staje się lepsze.

To jest piękne! Mówiliśmy zresztą o tym, jak ważne jest, by street art wrastał w tkankę miejską, z perspektywy przestrzennej i estetycznej. Ty mówisz o jego wrastaniu w tkankę czasu i o tym, w jaki sposób funkcjonuje na przestrzeni lat.

To coś, co jest dla mnie bardzo osobiste, bo mam wrażenie, że sam jestem pierwszym pokoleniem takich właśnie „postmuralowych” dzieci.

Czujesz się pokoleniem, które nie pamięta czasów przed muralami?

(śmiech) Czuję się pokoleniem, które pamięta, jak wraz z nimi tworzyła się moja świadomość artystyczna.

Czyli to działa! Wiemy, że byt określa świadomość, i wiemy, że nasza przestrzeń nas kształtuje. Tym większą wagę należy przywiązywać do tego, w jaki sposób z kolei my kształtujemy przestrzeń: żeby ona kształtowała kolejne pokolenia. Rozszerzmy więc jeszcze bardziej perspektywę tego, o czym już mówiliśmy. Jaką funkcję twoim zdaniem sztuka może pełnić w przestrzeni miejskiej? Czy tylko zdobi i sprawia, że miasto wygląda trochę ciekawiej, czy jednak może robić coś jeszcze?

Zdobi, oczywiście, i to było potrzebne Łodzi, która była w strasznym stanie, gdy powstawały te pierwsze murale – gdzieś w okolicy 2011, 2012 roku. Ale z czasem ta potrzeba się zmienia. Więcej potrzeba tego, by sztuka wchodziła w kontekst i rozwijała miasto w innych aspektach. Street art ma jeszcze dużo do zaoferowania na innych polach. Np. w ostatnich czasach zaczęły powstawać instalacje, które są trochę ozdobą, a trochę też komunikatem, przekazaniem jakiejś myśli. Niedaleko stąd, na Narutowicza, jest taki neon „Wdech – Wydech”, który pulsuje. To jest fajne, bardzo uspokajające, i może służyć do znalezienia spokoju w tym mieście, w którym jest tyle różnych bodźców. Właśnie taka sztuka może być następnym krokiem. Sam mam pewne pomysły, ale może na razie nie będę o nich mówił, bo najpierw trzeba je zrealizować…

Szkoda by było, gdyby miały zostać podkradzione! Choć to nie działa tak prosto.

Gdyby zostały podkradzione, to byłbym szczęśliwy, bo chciałbym, żeby faktycznie zostały zrealizowane, i to w bardzo dużej skali. Nie musiałbym być jedynym, który to robi! Ale myślę, że tak: street art się zmienia i coraz bardziej zaczynamy myśleć o kontekście miejsca, o tym, jak oddziałuje na przestrzeń.

Zabrnęliśmy w bardzo wysokie tony w naszej rozmowie: a co sądzisz o sztuce ulicznej, która nie ma takich aspiracji? Która jest raczej zabawą z tkanką miejską? W Poznaniu mamy na przykład Noriakiego. Co sądzisz o czymś takim? Jest też miejsce dla tego rodzaju street artu? Czy to jest raczej ten etap, poza który trzeba wyjść, bo teraz zajmujemy się poważnymi rzeczami?

Jasne, że jest.  Mam wrażenie, że to, co robi Noriaki w Poznaniu czy np. Gu-Tang Clan tu w Łodzi, to nie jest tylko nalepka, coś śmiesznego. To jest nadawanie całemu miastu charakteru.

Fakt: to taka atrakcja lokalna, miejska marka.

Albo tutaj w Łodzi były te napisy…

Tak, nawet w Poznaniu powstało kilka!

Były w różnych miejscach, np. w Berlinie. Podróżujący gościu! Tak czy siak: myślę, że jest na to miejsce, tylko to jest już zupełnie coś innego. Ma inną twarz. Jeśli to jest lokalne i nadaje charakter miastu, to czemu nie? Ale wydaje mi się, że to już nie tylko jest związane z tym kontekstem: to już trochę staje się kontekstem. Noriaki już trochę bardziej jest Poznaniem, niż jest w Poznaniu.

Chyba wiem, co masz na myśli. Zapytałam o to zresztą, bo chcę zrobić pętlę i wrócić do napięcia twórczego między artystami, którzy tworzą pracę, a marką, która ją zleca. Tutaj marką jest całe miasto, prawda? Tyle że nie było żadnej formalnej umowy. Po prostu ktoś pewnego dnia postanowił zrobić coś, co z czasem stanie się rozpoznawalne. Fascynujący proces. Nie każdy ma wytrwałość, żeby to zrobić, bo to projekt rozpisany na lata i jednocześnie niewdzięczny. Noriaki nie pokazuje twarzy, a autor napisów o wojnie między ŁKS-em a Widzewem… Wiadomo, kto to jest, prawda?

Tak, Janusz III Waza. Okazało się, że to jedna osoba. Myślę, że niektórzy mają coś takiego w sobie. Swędzenie, żeby coś zrobić. To jest wręcz kompulsywne. Mój przyjaciel, występujący jako Gu-Tang Klan, to robi: tym żyje, tak spędza całe swoje dni, czasem nawet kosztem swoich prywatnych rzeczy. On po prostu w tym jest i to jest jego. I to jest piękne, ta dedykacja sztuce, nawet jeśli ona jest czasem trochę niewdzięczna. Bo jemu nie chodzi o to, żeby zrobić coś, co będzie wdzięczne i żeby ktoś go zobaczył, tylko o to, żeby się w tym wyraził. Takie mam wrażenie, choć nie mogę mówić za niego.

Zastanawiam się, jak nazwać tę funkcję sztuki miejskiej. Bo omówiliśmy różne oblicza street artu, ale to jest coś takiego zupełnie… poza. Bierzesz miasto, które cię kręci, które jest twoim miejscem, i postanawiasz, że ono całe będzie twoim płótnem. I powstaje z tego jakaś taka – wybacz ten język korpo – synergia, która sprawia, że twoje prace zaczynają działać też dla miasta. Wznosisz się ponad poziom szeregowego grafficiarza i nagle stajesz się wizytówką miasta. To jest coś, co nie udaje się często, a na pewno nie w skali, w jakiej udaje się Noriakiemu w Poznaniu albo w Łodzi Januszowi III Wazie. Album z pracami tego drugiego to zresztą najlepsza coffee table book: w moim domu nie ma gościa, który by go nie przekartkował i się nie śmiał, czytając na głos te łódzkie napisy.

To jest niesamowite z tymi jego pomysłami! Słyszałem, jak on nimi strzela: z głowy, jak karabin maszynowy. Nie kmini długo, one się same dzieją.

Nawet nie chcę sobie wyobrażać, jak musi wyglądać taka zwykła, swobodna rozmowa z nim! To pewnie człowiek, którego nie da się przegadać.

Jest mega kochanym człowiekiem.

Widać bardzo dużo czułości w wielu z jego napisów, to fakt. Ale musi mieć niewiarygodną nawijkę!

Trochę ma. Specyficzny, bardzo kochany człowiek.

Czy jest coś, o czym chciałbyś pogadać, co chciałbyś powiedzieć, a o co nie zahaczyliśmy do tej pory?

Jest jedna rzecz. Wiele z okien na muralu przy Diasferze ma takie wstawki, małe ornamenty. To symbole ludzi, którzy byli odpowiedzialni za pomaganie nam przy pracy. To oni są tam uwiecznieni.

Czyli w muralu jest ukryta zagadka?

Tak! Jest kilka symboli, które są do rozszyfrowania tylko dla nielicznych. Niektóre są do rozszyfrowania dopiero w przyszłości.

A zatem mrugnięcie okiem? Dla ciebie, twoich znajomych, znajomych Maćka?

Tak, ale są tam też bliskie mi powszechnie znane symbole. Na przykład tybetański węzeł  nieskończoności, który jest na samym środku, gołąbek pokoju albo wąż Uroboros. Jest kilka takich rzeczy, które są dla mnie ważne albo po prostu przychodziły mi do głowy, gdy malowałem mural.

To świetny przyczynek do tego, o czym mówiliśmy, gdy rozmawialiśmy o szukaniu równowagi między zleceniem a wizją. Bo to też jest taka – może nie jakaś bardzo wielka – ale jednak przyjemna furtka, by dać coś naprawdę od siebie w komercyjnej pracy.

Tak, bo – wiadomo – trzeba to wyważyć. To w końcu improwizowanie na czymś, co nie jest zatwierdzone. Ale jest to na tyle niewinne, że myślę, że mogłem sobie na to pozwolić.

 

Zainteresował Cię nasz wpis? Teraz sprawdź nasze inwestycje: mieszkania w centrum Łodzi - Diasfera Łódzka | nowe mieszkania w Ustce - Kierunek Ustka

 

Wróć

Podziel się:

Ostatnie wpisy